niedziela, 4 marca 2018

11. Dziedzic Ciszy


11

Dziedzic Ciszy


Dzień, w którym zobaczyłem jak umierasz, był dniem,
W którym ja umarłem

Wenecja

Parę godzin wcześniej
Alvise rzucił łuk i strzały na mozaikową podłogę. Dźwięk rozszedł się echem po pałacu. Kolejny raz dziewczyna Falco uciekła. Kolejny raz naraziła ich wszystkich na niebezpieczeństwo. Głupia, głupia dziewczyna. Dziecko – piętnastolatka, tylko trzy lata młodsza od niego, ale wciąż dziecko. Alvise przeklinał moment, w którym jego ojciec zdecydował się przyjąć dzieci Falco pod swój dach. Ranieri umarł szybko – biedna dusza, zjedzona żywcem przez Azasti. Tancredi uciekł w szaleństwie spowodowanym chorobom. A Micol została cierpiąc każdego dnia, który spędziła z Vendraminami, przekonana, że chcą by zachorowała, przekonana, że torturują ich własną, małą Lucrezię, siostrę Alvise’a. Kompletne urojenia.
Gdyby tylko wciąż miał swoje moce, albo ich Strażnicy wciąż żyli. Ale wszyscy zostali zabici w sposób, którego Alvise nie chciał pamiętać.
Usiadł przy pianinie i w złości zaczął uderzać w klawisze. Muzyka, którą grał była pełna smutku i napięcia, a twarz, którą ujrzał była twarzą kobiety o długich, prawie białych włosach, jak jego.
Ciemnoskóra kobieta z szarymi włosami związanymi z tyłu i krucyfiksem na szyi wyjrzała przez drzwi. Cosima.
- Panie Vendramin! Lucrezia mówi. Szybko!
Alvise odskoczył od pianina i zbiegł na dół freskowanymi korytarzami do pokoju Lucrezi. Natychmiast uderzył go specyficzny zapach siostry, woń kwiatów tak ciężka, że prawie gniła. Tego dnia nie było kwiatów w tym pokoju. To przez leki Lucrezi, jej skóra i oddech produkowały dziwny zapach.
Lucrezia wciąż leżała w łóżku, jej powieki mrugały, ręce trzymała po bokach. Jej włosy tak jasne, że prawie białe były rozrzucone na poduszce, a luźne nitki zwisały w tali. Szeptała, chaotyczne słowa i dźwięki, które nie miały sensu – ale wiedzieli, że niedługo jej mamrotanie zamieni się w wiadomość.
Alvise usiadł na jej łóżku i złapał ją za rękę. Micol mogła wyczytać z jego twarzy ból, jaki przyniosło mu straszliwe, położenie Lucrezi. Zmuszona do bezruchu obracała się jak lalka, by uniknąć odleżyn, w niekończącym się śnie. To nie było życie dla jego siostry.
Alvise spędził wiele godzin siedząc przy jej łóżku, uspokajany przez jej mamrotanie. Czasami mógł odgarnąć jej włosy z twarzy lub popieścić jej rękę. Kiedykolwiek jej dotykał lub mówił do niej, jej paplanina wydawała się mięknąć, do momentu, w którym tylko jej wargi się ruszały, a żaden dźwięk się nie wydobywał. Czasem brała głębszy wdech jakby jego dotyk przynosił ulgę, jakby miała świadomość, że nie jest sama.
Nie raz ciche łzy spływały po jej policzkach, a Alvise czuł jak pęka mu serce. Siadał tam, z suchymi oczami, mając nadzieję, że przynajmniej śmierć zabierze jego siostrę.
- Musisz iść – czysty, młody głos Lucrezi rozbrzmiał w pokoju z wysokim sufitem. Przemówiła w jej ojczystym Włoskim, nie w Starożytnym języku. Zimne światło świtu sączyło się przez okiennice, oświetlając bladą twarz dziewczyny i wargi. Alvise przychylił się do niej, czekając na wyjaśnienia. Potok pomruków, a potem coś o srebrnej zimie i rozgrzanych kamieniach, zmieszane z dźwiękami w starożytnym języku i paroma w tylko jej znanym. A potem więcej włoskich słów, poprawnie wypowiedzianych, powoli, tak jakby coś przejęło jej struny głosowe i usta i starannie zmuszało mięśnie do ułożenia w odpowiednim kształcie.
- Nadchodzą. Musisz iść.
Umysł Alvise’a pędził. Nowa wiadomość znaczyła nowe zadanie. Więcej demonów do zniszczenia. Wiedział, że jego ojciec powinien to usłyszeć.
- Ojcze – zawołał spoglądając frenetycznie na siostrę. – Ojcze!
 W ciągu kilku chwil Guglielmo Vendramin był u jego boku, omiatając pokój w tradycyjnym stroju do polowania.
- Co to jest?
- Spójrz na Lucrezie.
Powoli, powoli, Lucrezia zaczęła unosić jej prawą rękę i chude białe ramię.
- Musisz iść, Alvise – powiedział jego ojciec.
- Wiem.
Musieli się śpieszyć. Ramię Lucrezi wznosiło się i wznosiło, odsłaniając jej dłoń. Lśniące złoto, spirala paliła jej skórę. Przed oczami stanęło mu wspomnienie, jego siostra krzycząca, gdy spirala była rzeźbiona pod oczami Sabha, a czyste złoto wlewało się do rany.
Iris urósł pomiędzy nimi, zyskując na sile w każdej sekundzie.
- Powodzenia, mój synu – usłyszał szept ojca. Zawsze to mówił przed podróżą przez Iris, jako błogosławieństwo. Alvise odebrał wielki łuk i strzały od ojca, potem podszedł do siostry.
Właśnie złota wstążka kształtowała się w pokoju, obracając się powoli, by stworzyć wewnętrzną spirale. Zapach umierających kwiatów był nie do zniesienia. Alvise stanął obok Lucrezi, leżącej nieruchomo z podniesionymi rękoma, dziwna poświata emanowała z jej dłoni. Wziął jej rękę tak, że ich palce się zatknęły, i poczuł nagły ból – coś, co nigdy przedtem się nie wydarzyło. A potem wszedł w spirale.
Przechodził przez Iris wiele razy i znał dobrze towarzyszące temu odczucia, ale tym razem coś było inaczej, było bardziej intensywnie, nawet gwałtownie. Czuł jakby jego ciało rozdarło się na pół, pofragmentowało na molekuły, wirujące wkoło płatków śniegu w sztormie, a potem scaliło się razem. Czuł się jakby wszystkie jego cząstki wciąż rozklejone, zostały złączone przez jakąś magnetyczną siłę, zamiast spajać się ze sobą, a najmniejsza siła, najmniejsza zmiana energii, sprawi, że rozproszą się ponownie i już go nie będzie.
Strach chwycił go za żołądek i odebrał mu dech, przez chwile wierzył, że Lucrezia popełniła straszny błąd, że Iris nie działał jak powinien, że go zabije. Kręcił się w złocie przez czas, który wydawał się być nieskończonością, każde jego włókno walczyło, by się czegoś złapać, stopione złoto tańczyło mu przed oczami. A potem nagle wszystko się skończyło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz