11
Dziedzic
Ciszy
Dzień, w którym zobaczyłem jak umierasz,
był dniem,
W którym ja umarłem
Wenecja
Parę godzin
wcześniej
Alvise rzucił łuk i strzały na mozaikową podłogę.
Dźwięk rozszedł się echem po pałacu. Kolejny raz dziewczyna Falco uciekła.
Kolejny raz naraziła ich wszystkich na niebezpieczeństwo. Głupia, głupia
dziewczyna. Dziecko – piętnastolatka, tylko trzy lata młodsza od niego, ale
wciąż dziecko. Alvise przeklinał moment, w którym jego ojciec zdecydował się
przyjąć dzieci Falco pod swój dach. Ranieri umarł szybko – biedna dusza,
zjedzona żywcem przez Azasti. Tancredi uciekł w szaleństwie spowodowanym
chorobom. A Micol została cierpiąc każdego dnia, który spędziła z Vendraminami,
przekonana, że chcą by zachorowała, przekonana, że torturują ich własną, małą
Lucrezię, siostrę Alvise’a. Kompletne urojenia.
Gdyby tylko wciąż miał swoje moce, albo ich
Strażnicy wciąż żyli. Ale wszyscy zostali zabici w sposób, którego Alvise nie
chciał pamiętać.
Usiadł przy pianinie i w złości zaczął uderzać w klawisze.
Muzyka, którą grał była pełna smutku i napięcia, a twarz, którą ujrzał była
twarzą kobiety o długich, prawie białych włosach, jak jego.
Ciemnoskóra kobieta z szarymi włosami związanymi z
tyłu i krucyfiksem na szyi wyjrzała przez drzwi. Cosima.
- Panie Vendramin! Lucrezia mówi. Szybko!
Alvise odskoczył od pianina i zbiegł na dół
freskowanymi korytarzami do pokoju Lucrezi. Natychmiast uderzył go specyficzny
zapach siostry, woń kwiatów tak ciężka, że prawie gniła. Tego dnia nie było
kwiatów w tym pokoju. To przez leki Lucrezi, jej skóra i oddech produkowały
dziwny zapach.
Lucrezia wciąż leżała w łóżku, jej powieki mrugały,
ręce trzymała po bokach. Jej włosy tak jasne, że prawie białe były rozrzucone
na poduszce, a luźne nitki zwisały w tali. Szeptała, chaotyczne słowa i
dźwięki, które nie miały sensu – ale wiedzieli, że niedługo jej mamrotanie
zamieni się w wiadomość.
Alvise usiadł na jej łóżku i złapał ją za rękę.
Micol mogła wyczytać z jego twarzy ból, jaki przyniosło mu straszliwe,
położenie Lucrezi. Zmuszona do bezruchu obracała się jak lalka, by uniknąć
odleżyn, w niekończącym się śnie. To nie było życie dla jego siostry.
Alvise spędził wiele godzin siedząc przy jej łóżku,
uspokajany przez jej mamrotanie. Czasami mógł odgarnąć jej włosy z twarzy lub popieścić
jej rękę. Kiedykolwiek jej dotykał lub mówił do niej, jej paplanina wydawała
się mięknąć, do momentu, w którym tylko jej wargi się ruszały, a żaden dźwięk
się nie wydobywał. Czasem brała głębszy wdech jakby jego dotyk przynosił ulgę,
jakby miała świadomość, że nie jest sama.
Nie raz ciche łzy spływały po jej policzkach, a
Alvise czuł jak pęka mu serce. Siadał tam, z suchymi oczami, mając nadzieję, że
przynajmniej śmierć zabierze jego siostrę.
- Musisz iść – czysty, młody głos Lucrezi
rozbrzmiał w pokoju z wysokim sufitem. Przemówiła w jej ojczystym Włoskim, nie
w Starożytnym języku. Zimne światło świtu sączyło się przez okiennice,
oświetlając bladą twarz dziewczyny i wargi. Alvise przychylił się do niej,
czekając na wyjaśnienia. Potok pomruków, a potem coś o srebrnej zimie i
rozgrzanych kamieniach, zmieszane z dźwiękami w starożytnym języku i paroma w
tylko jej znanym. A potem więcej włoskich słów, poprawnie wypowiedzianych,
powoli, tak jakby coś przejęło jej struny głosowe i usta i starannie zmuszało
mięśnie do ułożenia w odpowiednim kształcie.
- Nadchodzą. Musisz iść.
Umysł Alvise’a pędził. Nowa wiadomość znaczyła nowe
zadanie. Więcej demonów do zniszczenia. Wiedział, że jego ojciec powinien to
usłyszeć.
- Ojcze – zawołał spoglądając frenetycznie na
siostrę. – Ojcze!
W ciągu
kilku chwil Guglielmo Vendramin był u jego boku, omiatając pokój w tradycyjnym
stroju do polowania.
- Co to jest?
- Spójrz na Lucrezie.
Powoli, powoli, Lucrezia zaczęła unosić jej prawą
rękę i chude białe ramię.
- Musisz iść, Alvise – powiedział jego ojciec.
- Wiem.
Musieli się śpieszyć. Ramię Lucrezi wznosiło się i
wznosiło, odsłaniając jej dłoń. Lśniące złoto, spirala paliła jej skórę. Przed
oczami stanęło mu wspomnienie, jego siostra krzycząca, gdy spirala była
rzeźbiona pod oczami Sabha, a czyste złoto wlewało się do rany.
Iris urósł pomiędzy nimi, zyskując na sile w każdej
sekundzie.
- Powodzenia, mój synu – usłyszał szept ojca.
Zawsze to mówił przed podróżą przez Iris, jako błogosławieństwo. Alvise odebrał
wielki łuk i strzały od ojca, potem podszedł do siostry.
Właśnie złota wstążka kształtowała się w pokoju,
obracając się powoli, by stworzyć wewnętrzną spirale. Zapach umierających
kwiatów był nie do zniesienia. Alvise stanął obok Lucrezi, leżącej nieruchomo z
podniesionymi rękoma, dziwna poświata emanowała z jej dłoni. Wziął jej rękę
tak, że ich palce się zatknęły, i poczuł nagły ból – coś, co nigdy przedtem się
nie wydarzyło. A potem wszedł w spirale.
Przechodził przez Iris wiele razy i znał dobrze
towarzyszące temu odczucia, ale tym razem coś było inaczej, było bardziej
intensywnie, nawet gwałtownie. Czuł jakby jego ciało rozdarło się na pół, pofragmentowało
na molekuły, wirujące wkoło płatków śniegu w sztormie, a potem scaliło się
razem. Czuł się jakby wszystkie jego cząstki wciąż rozklejone, zostały złączone
przez jakąś magnetyczną siłę, zamiast spajać się ze sobą, a najmniejsza siła,
najmniejsza zmiana energii, sprawi, że rozproszą się ponownie i już go nie
będzie.
Strach chwycił go za żołądek i odebrał mu dech,
przez chwile wierzył, że Lucrezia popełniła straszny błąd, że Iris nie działał
jak powinien, że go zabije. Kręcił się w złocie przez czas, który wydawał się
być nieskończonością, każde jego włókno walczyło, by się czegoś złapać,
stopione złoto tańczyło mu przed oczami. A potem nagle wszystko się skończyło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz