sobota, 23 lipca 2016

2. Wina

Wina


Północ
Daje nam schronienie

Micol leżała na swoim łóżku, sama, w pokoju w sercu Pałacu Vendraminów. Nic specjalnego, często to robiła. Nie było tu dużo więcej do roboty, biorąc pod uwagę, że nie wolno jej było wychodzić na zewnątrz, a jej wędrówki po pałacu nie były mile widziane przez miliony sług, jakie rodzina Vendraminów zdawała się mieć.
Studiowała freskowany sufit: niebieskie niebo z delikatnymi, białymi, puszystymi chmurami i tłuste małe aniołki siedzące na nich. To miejsce wyglądało jak muzeum. Cała Wenecja wyglądała jak muzeum. Wkrótce jej myśli zaczęły wędrować do jej braci, kiedy po raz pierwszy przybyli do pałacu i miesięcy, które minęły.
Przypłynęli łodzią, w środku nocy. Micol była oczarowana światłami na wodzie i siecią kanałów, musieli negocjować by dostać się do pałacu. Pomimo ich beznadziejnej sytuacji, była oniemiała pięknem miasta, w którym znaleźli schronienie.
Ale potem nastał świt i mogła zobaczyć spróchniałe budynki, poczuć smród zanieczyszczonej wody, spostrzec jak wszystko gnije, rozpada się na kawałki. Zdecydowała, że nienawidzi Wenecji.
- Najpiękniejsze miejsce na świecie - powiedział Vendramin przy śniadaniu, a jej bracia się zgodzili, bo musieli być uprzejmi, domyśliła się Micol.
Tak bardzo chciała być znów w domu, w Toskani z jej wzgórzami opiekanymi słońcem i zapachem zieleni zamiast czarnych kanałów w zasięgu wzroku. Usiadła przy wielkim antycznym stole z kawałkiem chleba z dżemem w ręku, nie chciała go odkładać, by Tancredi nie martwił się, że nie je, ale nie potrafiła go ugryźć. Chciało jej się płakać, ale tego oczywiście zrobić nie mogła.
W tym właśnie momencie Ranieri zaczął mówić, jakie to miasto jest teraz piękne, ale że pewnego dnia będzie wypełnione olejem i oświetlone przez ziejące ogniem szczury. Początek jego majaczenia zawsze był nagły i niespodziewany. Pierwszy raz zdarzyło się to w kościele. Potem ich matka płakała, a Micol widziała, że jej rodzicielka zna znaczenie tego zdarzenia, że Azasti zaatakowała krwiobieg jej najstarszego syna i nie ma sposobu by ją zatrzymać.
Jego ataki były krótkotrwałe, ale straszne. To było takie dziwne widzieć jej rozsądnego, mądrego, silnego brata wykrzykującego bzdury, a w najgorszych momentach wrzeszczącego i płaczącego, wyrywającego sobie włosy z głowy. Ze wszystkich przerażających symptomów, na które cierpiał, niebieskie paznokcie, obfite krwawienie z małego rozcięcia, utratę wagi, która pozbawiła go mięsni i zmieniła w własny cień, szaleństwo było najgorsze. Czuła się jakby jej brat znikał, zostawiając obcego na swoje miejsce.
Tancredi poprowadził Ranieriego do jego pokoju. Gdy wyszli z jadalni, Vendramin powiedział, by sługa zapukał później do ich pokoi z czymś na uspokojenie. Micol cicho westchnęła. Co oni zamierzają mu podać? Jakieś diabelne proszki? Może dlatego Lucrezia się tak zachowywała, cicha dziewczyna, którą widziała tylko raz w nocy, kiedy przyjechali. Leżała na swoim łóżku blada i nieruchoma, jej usta poruszały się w ciszy, niedostrzegalnie szepcząc. Powiedziano im, że Lucrezia jest chora, ale czy to rodzina doprowadziła ją do takiego stanu czy coś innego? Mimo wszystko nie wiele wiedzieli o Vendraminach. Złączyli się po zamachach na dziedziców, ale nie spotkali się nigdy wcześniej. I mimo, że Vendraminowie przybyli ich uratować, Micol im nie ufała.
Pozostawiona samotnie przy śniadaniowym stole, rozejrzała się wokół. Alvise, starszy brat Lucrezi usiadł naprzeciw niej. Wydawał się cichy, z jego twarzy nie dało się nic wyczytać. Wyglądał jakby dźwigał jakiś ciężar. Ale, który dziedzic Tajnych rodzin dziś tak nie wygląda? Ranieri i Tancredi wydają się go lubić, a przynajmniej mówią o nim z szacunkiem. A może, pomyślała Micol, nie mieli gdzie indziej się udać, ani nikogo innego, kogo mogliby poprosić o pomoc, tylko Vendraminów.
Micol wciąż mogła poczuć zapach jej płonącego domu rodzinnego. Wciąż mogła dostrzec tańczące płomienie wychodzące z okien, którymi uciekli. Pamiętała ziemne demony łapiące ją za kostki i Tancrediego odcinającego ich białe, błotniste ręce jego ostrym nożem i demony niewolnicy, psy z ludzkimi twarzami podążające za nimi przez całą drogę do kryjówki na skraju jeziora. Czekali tam dzień i noc, słuchając warczenia i drapania z zewnątrz, dopóki strażnik Vendraminów nie przyszedł im pomóc. To cud, że uciekli.
- Musisz coś zjeść, Micol, - powiedziała przyjaźnie gosposia. Ale żołądek dziewczyny był związany na supeł, martwił ją dochodzący z góry krzyk bredzącego Ranieriego.
Pałac był wielki, ale akustyka dziwna. Można było usłyszeć prawie wszystko, z prawie każdego miejsca w domu. Micol zastanawiała się czy został specjalnie tak wybudowany, by zwiększyć bezpieczeństwo. Zdążyła już zauważyć, że Vendraminowie to paranoicy. Ponoć pułapki były rozstawione wokół całego pałacu. Powstały po to, by nie wpuszczać Surari do środka, ale Micol podejrzewała, że miały jeszcze jedno przeznaczenie, trzymać ją i jej braci w środku.
- Przykro mi, nie jestem głodna - odpowiedziała, odsuwając talerz i wstając. – Pójdę do pokoju. – Chciała być sama.
Gdy usiadła na wystawnym łóżku, łzy, które trzymała w środku wreszcie popłynęły. Ukryła twarz w jedwabnej sukni – nic ze sobą nie zebrała, to jasne, więc do noszenia dostała ubrania Lucrezi. Żadnych dżinsów czy t-shirtów, nic normalnego, tylko długie suknie, które wyglądały jak wzięte ze złej bajki.
Micol płakała przez długi czas, strach i smutek przezwyciężyły wstyd, jaki w związku z tym odczuwała.  Nie miała nawet czasu, by porządnie opłakać rodziców, gdy o tym pomyślała znów zaczęła szlochać. Jeszcze nie ostygli w grobach, gdy wszystko się zaczęło.
Nagle, ktoś delikatnie zapukał do drzwi.
- Siostrzyczko? To ja - powiedział głos. To był Tancredi.
- Wejdź - odpowiedziała Micol, miała nadzieję, wystarczająco pewnym tonem. Tancredi miał wystarczająco dużo na głowie, nie musiał się martwić jeszcze o nią. Musiała być silna. Wytarła łzy najlepiej jak potrafiła, zostawiając ciemne plamy na rękawach sukni.
- Hej, płakałaś…
- Nie. Ja nie. Ja tylko umyłam twarz - powiedziała niezręcznie.
Tancredi usiadł na łóżku obok niej i objął ramieniem. Przytuliła się do niego, a ku jej rozczarowaniu, łzy znów popłynęły jej po policzkach.
Ranieri był tym silnym, tym na którym wszyscy polegali. Był odważny, wspaniałomyślny, ale trochę zdystansowany, trochę bardziej jak ojciec niż brat. Tancredi natomiast był jej najlepszym przyjacielem. Między nimi było ponad 10 lat różnicy, ale byli ze sobą tak blisko, że wiek nie miał znaczenia. Miłość, którą do niego czuła ściskała jej serce. Ranieri był tak bardzo chory, teraz zostali tylko Tancredi i ona, jak dwójka rozbitków pośród wrogiego oceanu.
- Nie martw się, siostrzyczko. Zobaczysz. Będzie dobrze. Znajdziemy pomoc dla Ranieriego i wkrótce wrócimy do domu. Obiecuję.
Micol mu nie wierzyła.
Wciąż patrząc w sufit, przypomniała sobie jak w ciągu ostatnich tygodni, Tancredi zaczął ukrywać przed nią swoje dłonie. Gdy tylko mógł nosił nawet rękawiczki rowerowe. Ale to nie miało sensu. Micol widziała jego niebieskie paznokcie i wiedziała, że Azasti przyjdzie zabrać jej i drugiego brata.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz