Wina
Północ
Daje
nam schronienie
Micol
leżała na swoim łóżku, sama, w pokoju w sercu Pałacu Vendraminów. Nic
specjalnego, często to robiła. Nie było tu dużo więcej do roboty, biorąc pod
uwagę, że nie wolno jej było wychodzić na zewnątrz, a jej wędrówki po pałacu
nie były mile widziane przez miliony sług, jakie rodzina Vendraminów zdawała
się mieć.
Studiowała
freskowany sufit: niebieskie niebo z delikatnymi, białymi, puszystymi chmurami
i tłuste małe aniołki siedzące na nich. To miejsce wyglądało jak muzeum. Cała
Wenecja wyglądała jak muzeum. Wkrótce jej myśli zaczęły wędrować do jej braci,
kiedy po raz pierwszy przybyli do pałacu i miesięcy, które minęły.
Przypłynęli
łodzią, w środku nocy. Micol była oczarowana światłami na wodzie i siecią
kanałów, musieli negocjować by dostać się do pałacu. Pomimo ich beznadziejnej
sytuacji, była oniemiała pięknem miasta, w którym znaleźli schronienie.
Ale
potem nastał świt i mogła zobaczyć spróchniałe budynki, poczuć smród
zanieczyszczonej wody, spostrzec jak wszystko gnije, rozpada się na kawałki.
Zdecydowała, że nienawidzi Wenecji.
-
Najpiękniejsze miejsce na świecie - powiedział Vendramin przy śniadaniu, a jej
bracia się zgodzili, bo musieli być uprzejmi, domyśliła się Micol.
Tak
bardzo chciała być znów w domu, w Toskani z jej wzgórzami opiekanymi słońcem i
zapachem zieleni zamiast czarnych kanałów w zasięgu wzroku. Usiadła przy
wielkim antycznym stole z kawałkiem chleba z dżemem w ręku, nie chciała go
odkładać, by Tancredi nie martwił się, że nie je, ale nie potrafiła go ugryźć.
Chciało jej się płakać, ale tego oczywiście zrobić nie mogła.
W
tym właśnie momencie Ranieri zaczął mówić, jakie to miasto jest teraz piękne,
ale że pewnego dnia będzie wypełnione olejem i oświetlone przez ziejące ogniem
szczury. Początek jego majaczenia zawsze był nagły i niespodziewany. Pierwszy
raz zdarzyło się to w kościele. Potem ich matka płakała, a Micol widziała, że
jej rodzicielka zna znaczenie tego zdarzenia, że Azasti zaatakowała krwiobieg
jej najstarszego syna i nie ma sposobu by ją zatrzymać.
Jego
ataki były krótkotrwałe, ale straszne. To było takie dziwne widzieć jej rozsądnego,
mądrego, silnego brata wykrzykującego bzdury, a w najgorszych momentach
wrzeszczącego i płaczącego, wyrywającego sobie włosy z głowy. Ze wszystkich
przerażających symptomów, na które cierpiał, niebieskie paznokcie, obfite
krwawienie z małego rozcięcia, utratę wagi, która pozbawiła go mięsni i
zmieniła w własny cień, szaleństwo było najgorsze. Czuła się jakby jej brat
znikał, zostawiając obcego na swoje miejsce.
Tancredi
poprowadził Ranieriego do jego pokoju. Gdy wyszli z jadalni, Vendramin
powiedział, by sługa zapukał później do ich pokoi z czymś na uspokojenie. Micol
cicho westchnęła. Co oni zamierzają mu podać? Jakieś diabelne proszki? Może
dlatego Lucrezia się tak zachowywała, cicha dziewczyna, którą widziała tylko
raz w nocy, kiedy przyjechali. Leżała na swoim łóżku blada i nieruchoma, jej
usta poruszały się w ciszy, niedostrzegalnie szepcząc. Powiedziano im, że
Lucrezia jest chora, ale czy to rodzina doprowadziła ją do takiego stanu czy
coś innego? Mimo wszystko nie wiele wiedzieli o Vendraminach. Złączyli się po
zamachach na dziedziców, ale nie spotkali się nigdy wcześniej. I mimo, że
Vendraminowie przybyli ich uratować, Micol im nie ufała.
Pozostawiona
samotnie przy śniadaniowym stole, rozejrzała się wokół. Alvise, starszy brat
Lucrezi usiadł naprzeciw niej. Wydawał się cichy, z jego twarzy nie dało się
nic wyczytać. Wyglądał jakby dźwigał jakiś ciężar. Ale, który dziedzic Tajnych
rodzin dziś tak nie wygląda? Ranieri i Tancredi wydają się go lubić, a
przynajmniej mówią o nim z szacunkiem. A może, pomyślała Micol, nie mieli gdzie
indziej się udać, ani nikogo innego, kogo mogliby poprosić o pomoc, tylko
Vendraminów.
Micol
wciąż mogła poczuć zapach jej płonącego domu rodzinnego. Wciąż mogła dostrzec
tańczące płomienie wychodzące z okien, którymi uciekli. Pamiętała ziemne demony
łapiące ją za kostki i Tancrediego odcinającego ich białe, błotniste ręce jego
ostrym nożem i demony niewolnicy, psy z ludzkimi twarzami podążające za nimi
przez całą drogę do kryjówki na skraju jeziora. Czekali tam dzień i noc,
słuchając warczenia i drapania z zewnątrz, dopóki strażnik Vendraminów nie
przyszedł im pomóc. To cud, że uciekli.
-
Musisz coś zjeść, Micol, - powiedziała przyjaźnie gosposia. Ale żołądek
dziewczyny był związany na supeł, martwił ją dochodzący z góry krzyk bredzącego
Ranieriego.
Pałac
był wielki, ale akustyka dziwna. Można było usłyszeć prawie wszystko, z prawie
każdego miejsca w domu. Micol zastanawiała się czy został specjalnie tak
wybudowany, by zwiększyć bezpieczeństwo. Zdążyła już zauważyć, że Vendraminowie
to paranoicy. Ponoć pułapki były rozstawione wokół całego pałacu. Powstały po
to, by nie wpuszczać Surari do środka, ale Micol podejrzewała, że miały jeszcze
jedno przeznaczenie, trzymać ją i jej braci w środku.
-
Przykro mi, nie jestem głodna - odpowiedziała, odsuwając talerz i wstając. –
Pójdę do pokoju. – Chciała być sama.
Gdy
usiadła na wystawnym łóżku, łzy, które trzymała w środku wreszcie popłynęły.
Ukryła twarz w jedwabnej sukni – nic ze sobą nie zebrała, to jasne, więc do
noszenia dostała ubrania Lucrezi. Żadnych dżinsów czy t-shirtów, nic
normalnego, tylko długie suknie, które wyglądały jak wzięte ze złej bajki.
Micol
płakała przez długi czas, strach i smutek przezwyciężyły wstyd, jaki w związku
z tym odczuwała. Nie miała nawet czasu,
by porządnie opłakać rodziców, gdy o tym pomyślała znów zaczęła szlochać.
Jeszcze nie ostygli w grobach, gdy wszystko się zaczęło.
Nagle,
ktoś delikatnie zapukał do drzwi.
-
Siostrzyczko? To ja - powiedział głos. To był Tancredi.
-
Wejdź - odpowiedziała Micol, miała nadzieję, wystarczająco pewnym tonem.
Tancredi miał wystarczająco dużo na głowie, nie musiał się martwić jeszcze o
nią. Musiała być silna. Wytarła łzy najlepiej jak potrafiła, zostawiając ciemne
plamy na rękawach sukni.
-
Hej, płakałaś…
-
Nie. Ja nie. Ja tylko umyłam twarz - powiedziała niezręcznie.
Tancredi
usiadł na łóżku obok niej i objął ramieniem. Przytuliła się do niego, a ku jej
rozczarowaniu, łzy znów popłynęły jej po policzkach.
Ranieri
był tym silnym, tym na którym wszyscy polegali. Był odważny, wspaniałomyślny,
ale trochę zdystansowany, trochę bardziej jak ojciec niż brat. Tancredi
natomiast był jej najlepszym przyjacielem. Między nimi było ponad 10 lat
różnicy, ale byli ze sobą tak blisko, że wiek nie miał znaczenia. Miłość, którą
do niego czuła ściskała jej serce. Ranieri był tak bardzo chory, teraz zostali
tylko Tancredi i ona, jak dwójka rozbitków pośród wrogiego oceanu.
-
Nie martw się, siostrzyczko. Zobaczysz. Będzie dobrze. Znajdziemy pomoc dla
Ranieriego i wkrótce wrócimy do domu. Obiecuję.
Micol
mu nie wierzyła.
Wciąż
patrząc w sufit, przypomniała sobie jak w ciągu ostatnich tygodni, Tancredi
zaczął ukrywać przed nią swoje dłonie. Gdy tylko mógł nosił nawet rękawiczki
rowerowe. Ale to nie miało sensu. Micol widziała jego niebieskie paznokcie i
wiedziała, że Azasti przyjdzie zabrać jej i drugiego brata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz