piątek, 17 sierpnia 2018

34. Krew, która płynie w moich żyłach


34

Krew, która płynie w moich
Żyłach


Dzień mnie i ciebie
Życiem motyla

Sean
Wziąłem prysznic, jeżeli prysznicem można nazwać, polewanie się chochlą wodą z miski. Przysięgam na Boga, mycie się, nigdy nie było tak przyjemne. Nawet jeżeli musiałem dzielić łazienkę z cholernym Księciem Ciemności, a Niall nie przestawał śpiewać Irlandzkich piosenek. To cud, że nie uderzyłem go chochlą w głowę.
Na szczęście teraz wszyscy są w swoich pokojach, a ja jestem sam. Ale samotność przychodzi do mnie po chwili i nie daję sobie czasu na myślenie, jestem posłuszny niepowstrzymanemu impulsowi.
Wychodzę z pokoju, idę wzdłuż korytarza i pukam do drzwi Sary. Boję się, że nie odpowie. Nie chce mnie tam, nie tak jak się rzeczy między nami mają, ale zaprasza mnie cichym głosem.
-Sean.
Szybko siada przy kominku, przygląda mi się. Wszystko o czym potrafię myśleć, to to jak cudownie wygląda, suszy włosy, jej policzki zaczerwieniły się od ciepła. Jej włosy wydają się takie miękkie, miększe niż jedwab. Otuliła się wełną, siedzi po turecku. Myślę, że mogę zwariować tylko na nią patrząc. Czuję w kościach, że stanie się coś, co nie powinno się wydarzyć. Próbuję skupić uwagę na czymś innym i zacząć rozpakowywać batony energetyczne dla niej, nasz prowizoryczny obiad. To wszystko co nam zostało. Potrząsa głową.
- Proszę. Tylko jednego. Musisz jeść.
Wzdycha i bierze.
- Kończy nam się jedzenie. Musimy polować.
- Nicholas powiedział, że jesteśmy już niedaleko. Damy radę.
- Prawdziwe jak deszcz, jak mówi Nicholas. Sean?
- Mmmm? – odpowiadam. Marzę o tym, by zanurzyć moje palce w jej mokrych włosach, rozłożyć ja jak jedwabne zasłony, tak by ogień mógł je szybciej wysuszyć.
- Myślałeś o drodze powrotnej?
Dreszcze wstrząsają mną do kości, gdy zdaje sobie sprawę, że nie, nie myślałem. Po prostu nie wydaje mi się, bym był w stanie to zobrazować, tak jakby to co jest przed nami, było tak przerażające, że nie potrafię myśleć, co będzie po tym.
- Tak. Oczywiście. Jak już zabijemy Króla Cieni wystarczy, że znajdziemy drogę z powrotem do Bramy…
- Naprawdę myślisz, że możemy zabić Króla Cieni i przetrwać? – patrzy na mnie tymi czysto zielonymi oczami i nie potrafię skłamać.
- Nie możemy porzucić nadziei. A moją nadzieją jest, że przynajmniej ty przeżyjesz.
- Nigdzie się bez ciebie nie wybieram. Nie chcę żyć bez ciebie. – Przybliża się do mnie, jej ręce oplatają moją szyję.
- Och, Sara. Spójrz. Nie ma sensu myśleć o tym wszystkim. Po prostu zróbmy to, co musimy zrobić.
Bierze moją twarz w dłonie.
- Pytałeś Alvise… o moce Campbellów…
Moje serce tonie. Rozmowy o mojej krwi są zawsze bolesne. Ale ma prawo wiedzieć, co chodzi mi po głowie.
- Nie mogę przestać pytać siebie czy mam moce. Wiem, że nie powinienem.
- Nie powinieneś mieć mocy, czy nie powinieneś siebie pytać? – Próbuje żartować, ale jej oczy się nie śmieją.
- Sara…
- Sean, to nie ma dla mnie znaczenia, rozumiesz? Mam na myśli, twoją krew. To nic dla mnie nie znaczy. Z mocami czy bez, moje uczucia są takie same.
- Ale ja muszę wiedzieć. Muszę wiedzieć, kim jestem.
- Nie dostaniesz odpowiedzi, Sean. Po prostu nie. Nigdy nie będziemy mieć pewności, czy twoje runy są tak silne, przez twoją krew Campbellów. A nawet jeśli masz jakieś moce z powodu błędu genetycznego… skąd będziemy wiedzieć, że przejdą na nasze dzieci? To może się kończyć z tobą! Ale nic z tego nie ma dla mnie znaczenia. Dlaczego to ma znaczenie dla ciebie?
Pocieram czoło. Sara jest wściekła z frustracji. Uparty i żyjący przeszłością, tak musi o mnie myśleć i musi zapłacić cenę za moją ślepotę, bezsensowną lojalność.
- Zobacz, co generacje endogamii zrobiły z Rodzinami! – szepcze w taki sposób, że słychać jakby krzyczała. – Wszyscy umieramy! Nie potrzebujemy Surari żeby nas zabijały, Sean. Moja krew może być silna teraz, ale co jeżeli poślubię innego Sekretnego dziedzica z jakiejś antycznej rodziny? Jakie są szanse, że moje dzieci nie zachorują na Azasti? Spójrz na Elodie! Ona także umiera. Jej rany wciąż krwawią – mam na myśli, te które zadał jej biały demon. Widziałam je, gdy się kąpałyśmy.
Patrzę na nią. Nawet jeżeli już to wiedziałem, to usłyszenie na głos, że Elodie umiera, sprawiło, że coś we mnie pękło. Moja przyjaciółka umiera. Żona mojego brata. Moja kochana, silna, lojalna, nieskończenie słodka Elodie. I nic nie mogę zrobić. Nie mogę jej obronić. Nie mogę jej ocalić. Nie mogę powstrzymać jej krwi od gnicia.
Powraca do mnie wspomnienie z Edynburga, kiedy Sara trzymała mnie na dystans żyłem w rozpadającej się chatce pośrodku niczego. Elodie śpiewała mi kołysankę do snu, po paru dniach bezsenności, a potem obudziłem się, a ona tam siedziała, pilnowała mnie.
A teraz umiera.
Sara odsuwa swoje mokre włosy z twarzy. Pojedyncza łza spływa jej po policzku i łamie mi serce.
- O to co endogamia zrobiła z nami, Sean! Ta dolegliwość… pojawia się przez to, że od generacji żeniliśmy się między sobą. Tylko mężczyźni mogą patrzeć poza zbiorem genów, to dlatego moja krew jest czysta. Moja rodzina miała tylko synów od czterech pokoleń – poza Mairead. Oni wszyscy poślubili Lays i nasza krew pozostała silna, a przynajmniej tak myśleli. Silna z mocami, ale nieodporna na Azasti. Sekretne kobiety biorą za mężów Sekretnych mężczyzn i mają dzieci, które już są skażone. Chcesz żeby to się przytrafiło moim dzieciom? Chcesz, żebym wyszła za Alvise i miała dziedziców, którzy nie przestają krwawić, których paznokcie zmieniają się na niebieskie, którzy wariują jak Tancredi? A potem umierają w wieku dwudziestu lat? Tego dla mnie chcesz? Utrzymać nasze moce przez linie krwi, aż Azasti zabije nas wszystkich? – Teraz łzy swobodnie spływają jej po policzkach. Nie potrafię odpowiedzieć. Nie wiem, co powiedzieć. Wszystko jest teraz pomieszane.
- Jeżeli nie uda nam się pokonać Króla Cieni, nie ma sensu nawet zadawać tego pytania, bo nie będzie żadnej przyszłości. Chodź tu. – Mówię i chwytam ją w ramiona. Zanurzam moją twarz w jej włosach, wdychając miękki, słodki zapach Sary.
- Nie mogę cię stracić, Sean. Jeżeli umrzemy, to nie ma znaczenia. Ale jeżeli przeżyjemy…
- Nie stracisz mnie. Miłość znajdzie drogę – szepczę. Nie wiem czy to prawda, ale nie mogę jej złamać, mówiąc coś innego.
Mogę złamać siebie, ale nie ją. Jej palce macają wokół mojej szyi i obojczyka, aż napotkają ochronną paczuszkę, którą zrobiła dla mnie. Nie mam pojęcia, co jest w środku, prawdopodobnie jedno z zaklęć jej mamy, ale nigdy się z nią nie rozstałem.
Rozpacz miesza się z pożądaniem, gdy biorę jej twarz w dłonie i całuję ją, tym razem delikatnie, nie szybko i sekretnie jak zwykliśmy to robić. Odsuwam się od niej i podziwiam jej piękno. Dziwię się, że jest moja, po tym wszystkim co przeszliśmy. Po tych wszystkich kłamstwach, niebezpieczeństwach, nieufnościach i przeszkodach, w końcu jesteśmy, skóra przy skórze, nic pomiędzy nami.
Leżymy razem, Sara śpi, ja nie, jak zwykle. Trzymam ramię wokół jej talii i twarz w jej włosach, czuję słodki, miękki rytm jej oddechu. Nagle czuję jak się spina, a z jej ust wydobywa się skowyt.
Zamykam delikatnie oczy i przeklinam pod nosem. Miałem nadzieję, że tej nocy sny zostawią nas samych. Odpieram instynkt obudzenia jej, musimy dowiedzieć się, co wizja chce nam przekazać. Trzymam ją, krwawiąc w środku, czuję jak drży i płacze, gdy sen się rozwija. Na szczęście nie trwa to długo. Jej oczy otwierają się, oddech ma nierówny i woła moje imię.
- W porządku. Jestem tutaj. Co widziałaś?
Mruga parę razy, odnajdując się w otoczeniu. Przejście z snu do jawy nigdy nie jest bezpośrednie dla Sary, pozostałości strachu i rozpaczy kolorują jej rozbudzenie. Bierze głęboki wdech, głos jej się trzęsie, ale go kontroluje.
- Byłam w świecie snów. Była tam trawa, wiatr i wielkie niebo… Zwykłam śnić o innych miejscach, zależnie od tego gdzie pojawiał się demon, ale od kiedy to się stało to prawie zawsze było to jedno miejsce. Tym razem było tam drzewo, wysokie i silne, jak jeden z tych dębów. Coś przebiegło koło mnie w wysokiej trawie… a potem coś innego… Było ich kilka. Nie potrafiłam zobaczyć, czym są. I wtedy zauważyłam, że coś zwisa z drzewa. Przybliżyłam się i…
Głos Sary załamuje się, gdy zmusza się, żeby przypomnieć sobie horror.
- To był rodzaj jakiegoś kokonu, otoczonego białą siecią. Dotknęłam go, a moje ręka utknęła w nim… całe było klejące i śluzowate. Nie mogłam pozbyć się sieci z dłoni… Kokon obrócił się do mnie, zwisając z gałęzi… i zorientowałam się, że w środku był człowiek.
- Widziałaś, kto to zrobił? I kto był w kokonie?
- Nie. Cokolwiek było w kokonie, miało twarz. Było czarne i wyschnięte. – Dławi ją strach. – Tak jakby było zmumifikowane, wyssane od środka. Ale jestem pewna jednej rzeczy… - Unoszę brew w cichym pytaniu. – To była kobieta.
Światło świtu świeci przez okno, jasne i żywe jak krzyk. Czas wstawać, kontynuować naszą podróż.
Rozdzielenie naszych ciał, fizycznie boli. Kiedy znów poczuję jej skórę na mojej, jeżeli w ogóle? Łapię urywek jej ciała, gdy się ubiera, różowe promienie tańczą jej we włosach i po raz kolejny odejmuje mi oddech. Nie mogę przestać dziękować Bogu, czy ktokolwiek jest tam na górze, za to, że sprawił, że się poznaliśmy, za nasz skradziony wspólny czas. W Japonii wierzą, że dwoje ludzi, którzy mają się spotkać są związani niewidzialną czerwoną więzią, która wcześniej czy później złączy ich ze sobą. Tak jest ze mną i Sarą. Zawsze mieliśmy się spotkać. Ciekaw jestem, co pomyślałaby Morag Midnight wiedząc, że jej drogocenna wnuczka i bękart przyjaciółki, którą porzuciła są w sobie zakochani. Ale to nie ma znaczenia, prawda? Jej złośliwy duch nie może nas teraz zranić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz