środa, 7 listopada 2018

46. Duch


46

Duch


Unieś lustro do mojej twarzy i zobacz
Czym naprawdę jestem i czym się boję być

Alvise kołysał głowę Nialla na swoich kolanach. Przesunęli go tak delikatnie jak tylko potrafili, z dala od walki, na krawędź polany. Alvise pamiętał ostatni raz, gdy siedział z osobą, którą kochał umierającą w jego ramionach i jak nie mógł jej ocalić. Z jego ust wydobył się chlip, gdy w jego umyśle pojawił się kształt, który znał i serdecznie kochał – jego matki. Ona także leżała z plamą krwi na piersi, oddychając powoli, zbyt powoli, jej biało-blond włosy kleiły się od krwi i potu, jej dłonie ściskały jej serce, tak jakby chciała powstrzymać je przed upadkiem. Mógł ją ocalić. Dlaczego tego nie zrobił? Dlaczego jego moce przestały działać właśnie w tamtym momencie i nigdy nie wróciły?
- Proszę, nie umieraj. Proszę – wciąż mamrotał Alvise i przeklął siebie po raz kolejny. Historia znów się powtarzała, w centrum całej porażki i zguby był on, Alvise. Jakim dobrem był dla innych? Zalała go cała nienawiści, którą czuł do siebie przez lata, kiedy stracił swoje moce. Byłoby lepiej gdyby to on leżał zamiast Nialla. Może dla wszystkich byłoby lepiej gdyby…
Nie miał czasu by dokończyć okropną myśl. Przez łzy zobaczył jak coś przykrywa rzeźbione kamienie, rodzaj mgły, lub pary, jak nisko osiadająca chmura. Alvise mrugnął raz, potem drugi, gdy zrozumiał, że coś przybiera kształt wewnątrz chmury, twarz, jej oczy były zamknięte, usta zbyt duże w stosunku do reszty, opary tańczyły, nieustannie się zmieniając. Ta twarz była ziejącą dziurą pełną ciemności. Dłonie Alvise’a zacieśniły się na łuku, ale wiedział bardzo dobrze, że nie było sensu strzelać, to coś nie miało ciała, żadnej substancji, w którą można by uderzyć. Gdy to obserwował, uczucie bezużyteczności, które czuł, gdy obserwował Nialla leżącego w bólu, zagłębiło się jeszcze mocniej w jego umyśle i duszy. To było tak jakby patrząc na potwora, patrzył w najciemniejszą część siebie.
Twarz coraz mocniej otwierała usta, jak przy ziewaniu, a dziwny nienaturalny dym wydobywał się z niej, cicho skradając się i rozszerzając po polanie, zbyt szybko żeby go zatrzymać, zbyt podstępnie, żeby go uniknąć. Wypełnił powietrze, niebo i wsiąkł do ziemi.
- Nie wdychaj dymu – powiedział Alvise do Micol, która przez cały czas pozostała blisko niego, Włoszka ukucnęła, przykrywając głowę rękoma. Alvise przylgnął ciasno do Nialla, próbując go osłonić. Próbował wstrzymać oddech, ale nie było sensu. Mgła połknęła ich i wkrótce płuca Alvise bolały tak mocno, że musiał otworzyć buzię.
Nie miało smaku, ani zapachu, jak znieczulenie, ale coś się działo. Alvise przygotował siebie na to, co miał nadzieję będzie szybko śmiercią, a obawiał się, że będzie wolną, bolesną trucizną. Rzucił spojrzenie na Micol i zobaczył, że leży na ziemi, nieprzytomna. Próbował zawołać jej imię, ale nagle, jakby ktoś wyłączył światło, wszystko stało się czarne.

Po chwili, Alvise otworzył oczy i rozejrzał się wokół. Zobaczył złoty sufit, mozaikową podłogę, a z za okna, wody kanału Grand migoczące w słońcu. Pałac Vendraminów. Był w domu. Jak to się stało, pomyślał, był zmieszany. Wszyscy byli uwięzieni w Świecie Cieni. Jak dostał się z powrotem do Wenecji? Wszedł do iris, nawet o tym nie wiedząc? A może umarł. Może to była szansa na ostateczne pożegnanie.
- Alvise – powiedział głos, głos który znał.
Lucrezia. Nie wypowiedziała świadomie słowa od lat, nic co nie byłoby słowami wyroczni, które mówiła w śpiączce… Przez chwilę, uczucie rozpaczy, które go posiadło zamieniło się w promień nadziei.
Lucrezia była na łóżku, jej oczy były zamknięte, jej ciało nieruchome i miękkie, jej dłonie zwisały po obu stronach, zamiast leżeć na jej udach, albo wzdłuż ciała, jak on albo Cosima zawsze upewniali się, że są. A wtedy otworzyła oczy i zanim Alvise zdarzył nieufnie spojrzeć, podniosła głowę. Lucrezia się obudziła.
Odebrało mu oddech.
- Lucrezia. – zdołał wydobyć z siebie Alvise i poszedł uklęknąć koło niej. Podniósł jej dłonie i ułożył delikatnie na jej piersi, łącząc jej palce w geście przebaczenia. Potem uścisnął jej dłonie i pogładził białą twarz. – Obudziła się.
- Gdybyś nie stracił swoich mocy, nie byłabym teraz taka – powiedziała blondynka, jej oczy patrzyły, ale ciało się nie ruszało. Gadająca lalka, wyrzucająca nienawiść zamiast miłości, której się spodziewał. Jej słowa były jak ostrza dla serca Alvise’a. Chociaż była to prawda. Okropny lęk, który dręczył go odkąd Lucrezia zapadła w śpiączkę, myśl, o której nigdy nikomu nie powiedział poza Micol, że to wszystko jego wina, że jeżeli ocaliłby ich mamę, jeżeli wciąż miałby moce, Lucrezia nie czułaby się zmuszona, by poddać się ceremonii. To była prawda.
- Przepraszam – wyszeptał, ból ukuł go za oczami, w jego serce. Wina podeszła mu do gardła i sprawiła, że nie mógł mówić.
- Musisz odpokutować – kontynuowała Lucrezia, wciąż się nie poruszając, jej powieki mrugały. Jej rzęsy rzucały ciemne cienie na jej skórę.
- Jak? Powiedz mi jak, zrobię to!
- Spójrz na ziemie za tobą, bracie.
Alvise posłuchał. Leżał tam jego kołczan, wypełniony strzałami. Promienie słońca spływały z okna i oświetlały metalowe groty, sprawiając, że błyszczały. Podniósł kołczan i przyczepił go sobie do pleców, nie widział swojego łuku.
- Zabiję cokolwiek mi każesz zabić. Tylko mi powiedz…
- Siebie – powiedziała, jej ton był okrutny, zimny.
Alvise poczuł, że nachodzi go straszliwe zimno.
- Co?
- To nie zajmie długo. I będzie mniej bolesne od tego, przez co ja przechodzę każdego dnia odkąd skończyłam trzynaście lat.
- Ja…
- Zrób to! – krzyknęła, jej głos był nagle głośny i wysoki. Jej dłonie złożyły się w małe piąstki, jej oczy błyszczały emocją, której nigdy nie podejrzewał, że jest zdolna czuć do niego: nienawiść. – Zrób to! – krzyknęła ponownie. – Pozwoliłeś im mnie zabić i zabrać moje dzieciństwo. Pozwoliłeś im uwięzić mnie w koszmarach, zdolną tylko do śnięcia i otwierania portali w nieznane dla ciebie! Mojego własnego brata, który nie ma żadnych mocy! Zamiast sama ścigać i zabijać demony, musiałam w ciszy patrzeć jak ty wykonujesz pracę, którą ja powinnam, ale nie mogłam przez ciebie! Teraz twoja kolej umrzeć!
- Nie wiedziałem, co zrobią! My nie wiedzieliśmy…
- Teraz wiesz. Wiesz, co mi się przytrafiło. Teraz czas żebyś spłacił swój dług – naciskała.
To miało sens. Jej okrutne, okrutne słowa naprawdę miały sens.
Drżąc, Alvise wysunął strzałę z kołczanu i poczuł gładkie drewno, które strugał jego ojciec i metalową końcówkę, nie obawiającą się jego dotyku. Żeby przekłuć skórę czymś takim, żeby pozwolić wykrawać mu się na śmierć… Nie mógł tego zrobić. Nie chciał.
- Nie mogę – powiedział, prawie błagając.
Lucrezia krzyknęła ponownie.
- To twoja wina! To twoja wina, że jestem taka! Zabij się! Nie ma innego sposobu, żeby wyrównać rachunki!
- Proszę, Lucrezio, nie każ mi tego robić – błagał. Ale wciąż jego dłoń oplatała strzałę.
Nagle, Lucrezia syknęła, jej oczy zatrzymały się na jego. Były białe w środku.
- Musisz umrzeć – powiedziała, tak jakby była to niezaprzeczalna prawda, fakt, którego nikt nie mógł podważyć.
Alvise spojrzał w jej białe oczy i cała nadzieja, cała radość, którą kiedykolwiek czuł w życiu wypłynęła z niego. Oczywiście, że musiał umrzeć. Miała rację. Zasłużył na to. Nie ocalił ich matki. Zamiast tego stracił moce, pozwolił Sabha złamać jego siostrę, a teraz widział jak Niall umiera. Wszystko co poszło nie tak w jego życiu, było jego winą, nagle to było jasne. Głupotą było zaprzeczać.
Podniósł koszulkę i nakierował grot na swoje serce, jego ręce drżały tak mocno, że strzała prawie upadła. Nie mógł jej przycisnąć. Bał się, że się zawaha i nie da rady przebić swojego ciała. Musiał pozwolić się sobie na to nadziać, pozwolić grawitacji uczynić co trzeba. Grot na jego skórze był zimny. Trzymał strzałę obiema rękami, przygotowując się do upadku…
- Alvise – inny głos rozbrzmiał w pokoju. Pierwszy głos, który usłyszał w życiu, najsłodszy. Jego mamy.
Powoli spojrzała w górę. Ludovica Vendramin stała obok łóżka Lucrezi, ubrana w strój bojowy podobny do tego, który on miał na sobie: długa tunika przewiązana w pasie, sznurowane buty na stopach, łuk i strzały przywiązane do pleców. Jej biało-blond włosy zwisały jej luźno na ramiona, a jasnoniebieskie oczy świeciły w świetle słońca.
- Alvise. Posłuchaj mnie. To nie Lucrezia. To Strażnik, wartownik kamieni. Oszukuje cię. To co przytrafiło się mi, to co przytrafiło się twojej siostrze… nie było twoją winą.
- Było! Nie zrobiłaby tego, gdybym nie stracił moich mocy! – chlipnął Alvise. – Ty wciąż byłabyś tutaj… a Lucrezia byłaby taka jak zwykła być… nasze rodziny byłyby razem… ale zawiodłem was wszystkich!
- Tak, zawiodłeś nas wszystkich! – krzyknęła Lucrezia, jej głos był wściekły, głębszy, tak jakby nie do końca należał do niej, jakby ktoś inny mówił z nią. – Musisz się zabić! Zrób to!
- Nie. To nieprawda – powiedziała jego matka. – Dobrze się spisałeś dla swojej rodziny, Alvise. – Jej niebieskozielone oczy spojrzały w jego duszę. – Zawsze. Odłóż strzałę.
Alvise chwycił ukochaną twarz matki, jej miłe oczy, moce w tych dłoniach mogły zabić Surari, ale mogły także leczyć.
- Straciłem moje moce. Lucrezia i ojciec są jedyną rodziną, która mi została. Była naszą ostatnią szansą na śniącą. To dlatego zgodziła się poddać ceremonii. Nie zrobiłaby tego w innym przypadku.
- Nie wiesz tego. Lucrezia podjęła własną decyzję. A ty nie straciłeś mocy – powiedziała i w tym momencie Lucrezia znów zaczęła krzyczeć, skręcać się na łóżku.
-Ja…
- Nie straciłeś mocy – powtórzyła jego matka ponad krzykami Lucrezi. – Wciąż są w tobie, mój synu. Po prostu musisz je ponownie do siebie przywołać.
Alvise wziął wdech. Jego moce wciąż były z nim? Nie odeszły?
- Nie mogę… Nie mogę ich ponownie przywołać – wyszeptał. Jego głos gubił się w krzykach Lucrezii, ale w jakiś sposób jego matka go usłyszała.
- Możesz, Alvise. Mój synu, możesz, obiecuję ci. Odłóż strzałę. Musisz żyć, nie umrzeć. Musisz żyć i przywołać swoje moce. Są życia, które na tobie polegają.
Jego siostra wciąż wyła, ale gdy na nią spojrzał, zauważył, że nie była już sobą, straciła kształt. I powoli rozmywała się we mgłę.
Alvise pozwolił strzale upaść na mozaikową podłogę. Otworzył usta by przemówić, ale ponownie wszystko pociemniało w ciągu ułamka sekundy. Pałac Vendraminów zniknął, a także mglisty kształt Lucrezii. I jego matka, jego matka również odeszła. Jej strata skręciła go w środku… Chciał zostać gdziekolwiek był i znów ją zobaczyć, ponownie do niej przemówić.
Ale nagle, znów był przytomny. Jego oczy były otwarte, a wokół niego był Świat Cieni. Purpurowe niebo, kołysząca się trawa. W dłoni trzymał strzałę, a na skórze czuł ostry ból wokół serca. Dotknął go i zobaczył, że jego palce zakolorowały się na czerwono. Ale to było tylko draśnięcie, żył, nie został nawet ciężko ranny.
Słowa jego matki znów do niego dotarły: Musisz żyć i przywołać swoje moce.
Jego spojrzenie spoczęło na nieprzytomnej twarzy Nialla, trucizna płynęła po jego ciele, jego pierś unosiła się i opadała zbyt wolno, by podtrzymać życie. Nie straciłeś mocy. Wciąż są w tobie, mój synu.

Micol splotła palce nad głową, dym nadchodził. Desperacko próbowała ukryć twarz w piersi Nialla, wstrzymać oddech, ale dyszała tak bardzo, że nie mogła przestać oddychać, nawet przez sekundę. Gdy dym ją dosięgnął natychmiast straciła przytomność, spoczywając na Niallu, jej ręce otaczały jego pas jak u szmacianej lalki.
Obudziła się ze słońcem w oczach, z zapachem cytryn i Śródziemnomorskich sosen wokół niej. Od razu rozpoznała to miejsce, jak mogłoby być inaczej? Jako dziecko spędzała tu więcej czasu niż gdziekolwiek indziej. Była w jej rodzinnym cytrynowym gaju, na granicy lasu sosnowego, z powrotem w domu. Mogła zobaczyć jej opalone dłonie i nogi, w krótkiej bawełnianej sukience. Obok niej był kosz pełen chleba i owoców. Ona i jej bracia spędzali całe dnie na zewnątrz, więc Elsa, gosposia, zawsze zostawiała im koszyk z jedzeniem do wzięcia.
Ale Elsa nie żyła, tak jak jej rodzice.
Micol wzięła krótki, ostry wdech. To nie mogła być prawda. Nie mogła być naprawdę tutaj. Była w Świecie Cieni i umierała zatruta przez dziwny dym. Nic innego nie było realne, nic nie było prawdziwe.
I wtedy usłyszała głos ojca.
- Micol! Aiuto! Micol!
Skoczyła. Jej ojciec wołał o pomoc. Jak to możliwe. Nie żył. Został rozszarpany przez demona-psa tylko kilka miesięcy po tym jak Ranieri zaczął wykazywać znaki Azasti. Obaj nie żyli. Tancredi również. Wszyscy, cała rodzina, Strażnicy, każda dusza, która żyła w tym domu, odeszła. Oprócz niej, Micol, została, by żyć samotnie.
Ale wciąż krzyk jej ojca wydawał się być taki prawdziwy.
- Micol! Aiuto! – W jakiś sposób jej ojciec wrócił i wołał ją. Potrzebował jej. Musiała posłuchać.
Pobiegła wzdłuż drzew cytrusowych między sosny, ciepłe światło słońca spoczęło na jej twarzy i ramionach.
- Micol! – Wciąż wołał jej ojciec.
- Nadchodzę! Tato, nadchodzę!
Biegła, podążając za głosem jej ojca, dopóki nie dotarła do małego wzgórza pokrytego silnie pachnącą brązową igłą. Lapo Falco był na dole wzgórza, jego pierś i ramiona pokryte były jasnoczerwonymi ranami. Wykrwawiał się powoli, znów na nowo. Tylko, że wcześniej, Micol go nie znalazła.
Zamiast tego, tamtego dnia została z Raniermi. Wspomnienie przemknęło jej przed oczami, jego delirium zaczęło się niedawno i Micol bała się zostawić go samego. Dwóch Strażników Falco właśnie zostało zabitych i jej matka oraz Tancredi poszli razem zapolować na zabójców. To był jeden z tych rzadkich dni, gdy jej rodzice polowali oddzielnie. Micol mogła przypomnieć sobie, że działo się to trzy morze cztery raz w jej całym życiu. Tym razem ich szczęście się nie utrzymało. Jej ojciec nie został odnaleziony dopóki nie stracił tak dużo krwi, że nie można było już nic dla niego zrobić.
Pamiętała twarz matki, kiedy dowiedziała się, że jej mąż nie żyje. Nagle jej oczy były puste, tak jakby straciła chęć do życia. Niedługo potem, została zaciągnięta pod ziemię przez ziemnego demona. Ich psy odnalazły ją pochowaną w lesie sosnowym. Od tamtej pory, Micol prześladowało poczucie winy. Gdyby tylko poszła wtedy polować z ojcem. Gdyby tylko zaczęła go szukać, gdy nie było go po jednej godzinie, a nie po paru. Ale Ranieri uderzał głową o ścianę, krzycząc przekleństwa i bezsensowne słowa cały dzień. Była zbyt przerażona, by go zostawić zanim było za późno. Została postawiona przed wyborem i podjęła złą decyzję.
Może teraz dostała drugą szansę, żeby zmienić przeznaczenie. Może to była jej szansa, by naprostować rzeczy.
- Micol, wskakuj, giglia Mia! – błagał Lapo, rozwierając swoje krwawiące ramię. Micol rzuciła się na kolana, zaglądając do rowu. Wielokolorowe wyładowania buzowały wokół jej ciała, uruchomione przez jej rozpacz. Twarz Lapo, kiedyś przystojna z bursztynową skórą i migdałowymi oczami, które odziedziczyły wszystkie jego dzieci, była maską bólu, upieczoną z krwią i ziemią.
Umysł Micol wirował. Może tym razem mogła go ocalić. A potem jej mama nie wyruszyłaby na samobójczą misję, zostawiając Ranieriego, ją i Tancrediego idąc na śmierć, oboje przeżyliby i nie byłaby samotna.
- Tato! Jestem tutaj! Podaj mi rękę! – zawołała, wyciągając ręce tak daleko jak mogła. Ściany rowu były tak strome, że bała się wskoczyć do środka, bo mogłaby nie być w stanie wydostać jej i ojca na zewnątrz i oboje utknęliby tam, byliby łatwą zdobyczą dla dowolnego grasującego demona .
- Nie mogę dosięgnąć. Skocz tu na dół. Proszę pomóż mi…
- Jeżeli wskoczę żadne z nas się nie wydostanie!
- Nie zostawiaj mnie tu… Proszę nie zostawiaj mnie tu, Micol. – Jego pierś była jasna od krwi. Sosnowe igły utknęły w mokrych ranach jego skóry, sprawiając mu ból, o którym Micol nie chciała, by myślał. Obserwowała jak twarz ojca traci kolor, stając się szara. Przez ból zdołał powiedzieć. – Raz mnie zostawiłaś, Micol. Nie rób tego ponownie – błagał jej ojciec.
Jego słowa mocno raniły i Micol czuła się chora. Zamknęła delikatnie oczy, próbując myśleć, próbując zdecydować. Jej najlepszym osądem było sprzeciwić się desperackim wołaniom ojca, ale to był człowiek, który ją wychował, który nauczył ją być dzikim, by nigdy się nie poddawać, szczególnie nie dla rodziny.
Obróciła się, przygotowując się, by opuścić nogi z ścian rowu i skoczyć na dół.
- Nie rób tego! – Dobiegł ją głos z za niej. Przestraszyła się, gdy spojrzała w górę. To był jej brat Tancredi, stał pod baldachimem sosnowych drzew, cienie rzucane przez drzewa padały tak, że nie mogła do końca zobaczyć jego twarzy. Miał na sobie skórzaną pelerynę, której używał, gdy latał.
- Tancredi! Czy to naprawdę ty? – Spojrzała, nie odważając się podejść ani korku bliżej.
- Tak to ja. Mój duch. Ale to nie jest nasz ojciec. Odejdź – powiedział zbliżając się do niej, jego dłoń była wyciągnięta. Gdy wyszedł z cieni, tak że mogła zobaczyć jego ukochaną twarz, zapłakał cicho. To naprawdę był on, Tancredi. Jej brat wrócił.
Ale czy na pewno? Kto mówił prawdę? Jej brat czy ojciec?
- To coś nie jest naszym ojcem. To Strażnik. Jest wartownikiem kamieni, trzecią falą zła. Micol proszę. Odejdź od niego, chodź ze mną.
Micol potrząsnęła głową w lewo i prawo. Tancredi był po jednej stronie z wyciągniętym smukłym ramieniem, jej ojciec po drugiej, złamany, krwawiący na dole rowu, rozdarty przez kły i pazury Surari.
- Muszę mu pomóc! On umiera! Ojcze! – zawołała Micol. Chciała żeby to był jej ojciec. Nie chciała żeby był iluzją, albo co gorsze, diabłem, tym Strażnikiem, o którym jej brat(czy to naprawdę był jej brat?) mówił.
- Nie słuchaj go, fglia Mia. To nie Tancredi. Chodź tu na dół. Pomóż mi!
Tancredi powtórzył słowa Lapo.
- To nie nasz ojciec. Proszę, Micol, musisz mi uwierzyć.
Micol na chwile chwyciła twarz w dłonie.
- Skoro to nie jest nasz ojciec, skąd mam wiedzieć, że ty to ty? – powiedziała z desperacją.
- Pamiętasz, gdy tak strasznie bałaś się wody? I powiedziałem żebyś chwyciła moją dłoń, byśmy skoczyli razem?
Jak mogłaby zapomnieć?
- Pamiętasz, Micol?
Przytaknęła.
- Si – powiedziała wolno.
- Zaufałaś mi wtedy. Zaufaj mi teraz. Weź mą dłoń.
Powoli, Micol splotła palce z palcami brata. Były zimne, lodowate w dotyku. Razem oddali się od wzgórza.
Wtedy okropny krzyk wydobył się z rowu. Spojrzała na tego, którego miała za swojego ojca i natychmiast tego pożałowała. Czerwona masa mięśni, kłów i pazurów, ryczała i warczała, krew i strupy znikały a następnie ponownie nabierały kształtu, zajęły miejsce jej ojca. Z otworu, który przypominał bezkształtną buzię dobiegło ostatnie zawołanie: Micol…
Ale Tancredi trzymał ją za ramiona.
- Nie może cię zranić, teraz gdy wiesz, że kłamie. Sorellina, posłuchaj. Muszę iść…
- Proszę nie idź!
- Nie mogę zostać. Przepraszam. Nie martw się o mnie. Mam się dobrze. Nie zapomnij mnie.
- Nigdy! Powiedziała Micol przez łzy, patrząc po raz ostatni na twarz brata, a potem już nic nie widziała.
Kiedy się obudziła, pierwszą rzeczą, którą zobaczyła była miękka trawa i ktoś leżący obok niej, ktoś kogo na początku nie potrafiła rozpoznać. A potem wszystko jej się przypomniało. Figurą leżącą na ziemi był Niall Flynn, Irlandczyk. Była w Świecie Cieni. I był tam Alvise siedział na trawie obok niej, na jego piersi była krew, czyja krew?
- Micol! – zawołał. – Dzięki Bogu, obudziłaś się!
- T… Tak myślę. Jesteś ranny? – zapytała wskazując na jego pierś.
- Nie, mam się dobrze. Dym odszedł. Widziałaś… rzeczy?
Micol przytaknęła.
- Chwyciłam jego dłoń – powiedziała, jej myśli były zamglone. – Tancrediego. Ocalił mnie. – Przesuwając się do Alvise objęła go rękami za szyję. Wenecjanin trzymał ją mocno, gdy drżała mu w ramionach. – Coś udawało, że jest moim ojcem. Ale nie było. Musiałam dokonać wyboru. Wciąż nie mogę uwierzyć, że wybrałam słusznie… - Nagle ponad ramieniem Alvise’a, zobaczyła je ponownie: pomarańczowe światło tańczyło za kamieniami.

Dym otoczył Seana, a ten upadł jak martwy. Przez parę sekund widział trawę, tańczącą przed nim, kołyszącą się na zimnym wietrze. Mały pająk wspinał się po źdźble, nad cząstką ziemi, aż stanął na jej krawędzi, a potem nic.

Kiedy otworzył oczy, znajoma twarz pojawiła się nad nim. Biała skóra, blond włosy, zielone oczy, zupełnie jak Sary.
- Harry? – wymamrotał.
- Chodź, stary. Czas wstawać. Wczoraj była dobra impreza!
Sean usiadł prosto, próbując zorientować się, gdzie jest. Drewniane przesuwane drzwi, łagodne światło wydobywające się z za papieru je pokrywającego, cienkie, kwadratowe poduszki leżące na podłodze, kotatsu, mały stolik tradycyjnie ogrzewany gorącymi węglami, używany do utrzymywania temperatury pomieszczenia czy picia herbaty lub sake’u. Pamiętał wiele zimowych nocy spędzonych na piciu herbaty przy kotatsu z przyjaciółmi. Uśmiech rudowłosej dziewczyny, historie o polowaniach, wspólnie spędzone chwile. Wszystkie dźwięki, widoki, doświadczenia ponownie przez niego przepłynęły.
Z za na wpół otwartych przesuwnych drzwi, Sean mógł dostrzec srebro ogrodu, który tak dobrze znał z stawem ryb koi i kamiennym mostem.
Znów był w Kyoto, w domu, który rodzina Ayanami dała mu do dzielenia z Harrym, Elodie i Mary Ann. Seanowi zakręciło się w głowie tak mocno, że myślał, że zwymiotuje.
- Ty żyjesz – wyszeptał do Harry’ego.
- Ledwo, po wczorajszej nocy! Nie chcę już widzieć szklanek z sake’iem aż do… dzisiejszego wieczoru. – Zaśmiał się. – Jak się czujesz?
- Ma… mam się dobrze.
- Dobrze, bo jest coś, co musisz zrobić. Chodź. – powiedział Harry i poprowadził go do następnych drzwi. Do pokoju, w którym nie było nic poza tatami, czarnowłosa dziewczyna stała tyłem do drzwi, ubrana w czarne kimono pracowników świątyni, miała przewiązany przez biodra szeroki szary pas. Z tak ciemnymi i prostymi włosami, można by ją pomylić z Japonką, ale Sean znał kształt tego ciała, łuk tych bioder.
- Sara – westchnął. To nie miało sensu. To musiał być sen, pewien rodzaj wizji. To nie mogło dziać się naprawdę. Nie mógł naprawdę znów być w Kyto: Harry nie żył, a Sara nigdy nie była z nimi w Japonii. To musiałoby być na długo przed tym zanim się spotkali. Nie. Nic z tego nie było prawdą.
Sara obróciła się. Była bardzo blada, jej zielone oczy, były nieskończenie podobne do tych Harry’ego.
- Sean. Tak się cieszę, że tu jesteś.
- Sara – powtórzył, tak jakby to było jedyne słowo, które potrafił wymówić. Jego myśli były masą pytań, wspomnień, wątpliwości i wypaczonych bodźców. Nie potrafił ich nawet odebrać.
Harry skrzyżował ramiona.
- Tak. Właśnie ta. Sara Midnight. Musisz ją dla mnie zabić.
- Co?
- Sean, ona jest zupełnie jak nasza babcia, Morag Midnight. Jest okrutna i bez serca, skończy zabijając nas wszystkich. Tancredi miał rację. Ona musi umrzeć.
Sara stała w rogu, skuliła się, nic nie mówiąc. Nie błagała, nawet nie oczami. Sean zauważył, że dłonie i ręce Sary są związane.
- Nie, to nie tak – Sean zapewnił swojego przyjaciela. – Mylisz się, Harry. Ona jest dobra, miła i… Jest Sekretnym dziedzicem, Harry! Zdejmij te łańcuchy!
- Ona będzie końcem nas wszystkich. Została wybrana. W twoim sercu, wiesz to tak samo dobrze jak ja. Jest przeklęta.
- O czym ty mówisz? Sara – Próbował uklęknąć obok niej, ale Harry go zatrzymał.
- Sama ci powie, jeżeli mi nie wierzysz.
Sara uniosła głowę i po raz pierwszy spojrzała mu w oczy. Oczekiwał zobaczyć złość, przerażenie, albo bunt. Ale zobaczył akceptację, nawet prośbę.
- Ma rację – zgodziła się Sara. – Jestem zupełnie jak Morag Midnight. Nicholas zobaczył we mnie czarną krew, dlatego mnie wybrał. Mogę zabić dowolną osobę. Jestem najsilniejszym Śniącym. Ale muszę umrzeć. Nikt poza Królem Cieni, nie może mieć takiej mocy. Musisz mnie zabić zanim będzie za późno.
Harry podniósł katanę z podłogi, jej ostrze lśniło w blasku słońca, który spływał z okna.
- Sean.
Sean ułożył ręce przed ostrzem.
- Bredzicie! Oboje! – Ale czy na pewno? To w końcu był Harry. Zawsze wiedział, co trzeba zrobić, zawsze miał plan. Sean zawsze mu ufał. Ale to? Poza wszystkim wiedział, że jako Strażnik musi być posłuszny.
- Wiesz, co zrobić – powiedział Harry, oferując mu katanę.
- Nie! Zwariowałeś!
- Musisz to zrobić. Nie ma innej opcji – powiedziała Sara. – Jeżeli mnie nie zabijesz, zniszczę świat.
Sean przeczesał dłonią włosy.
- To nie może się dziać!
- Muszę umrzeć – powtórzyła. – Jeżeli mnie teraz nie zabijesz, miliony żyć zostaną stracone. Proszę posłuchaj mnie.
- Nie mogę.
- Musisz! Zabij ją! Sean, zabij ją teraz! Jeżeli jesteś Strażniiem, to jest to co musisz zrobić! – zielone oczy Harry’ego błyszczały, jego twarz była wykrzywiona w furii.
- Zabij mnie, Sean.
Sean na moment uniósł katanę nad Sarę i obniżył ostrym cięciem, zanurzając ją w swoim własnym boku.

Sara zakryła usta dłonią, próbując nie oddychać we mgle. Ale nic to nie dało. Musiała oddychać. Nabrała białej, tajemniczej mgły i czekała, czekała aż jej płuca zaczną się rozrywać lub palić.
Następną rzeczą, którą widziała była jej babka, Morag, stała przed nią. Sara mrugnęła. Co tutaj robiła jej babka? Czy to była wizja? Czy to był sen czy coś wywołanego przez tą diabelną mgłę? Jej oczy był twarde, paznokcie niebieskie.
- Zabiłaś ich – powiedziała Morag.
- Niespecjalnie. Nie chciałam…
- Jesteś zupełnie taka jak ja.
- Nie jestem!
- Teraz twoja kolej – powiedziała Morag, podając jej sgian-dubh należący do Mairead, z wygrawerowanym Celtyckim wzorem i wypalonym w ostrzu jej imieniem.
- Nie. Nie zrobię tego!
- Musisz. Zasługujesz na to. Pamiętasz Legih? I Angele? Dzięki tobie nie żyją. Jesteś potworem. – Serce Sary ścisnęło się na wspomnienie jej szkolnych przyjaciółek, obu zabitych przez demona, należącego do Szkockiego Valaya. – Twoja Ciotka Juliet, przestraszona na śmierć. Tancredi, nawet nie przyzwoicie pochowany. Przez ciebie.
- Nie – powiedziała, tym razem z mniejszą pewnością. Wzięła sgian-dubha­ z rąk babki…
I wtedy coś dziwnego zaczęło się dziać z twarzą jej babki. Jej lewa strona zaczęła się topić, tracić kształt, a potem prawa. Przerażające, Sara obserwowała jak biała, gruba mgła zaczęła wypływać z ciała jej babki, dopóki wszystko nie rozpuściło się we mgle.
Głęboki, ryczący głos dobiegł gdzieś spod jej stóp. Zaszczepił strach w jej sercu, strach tak mocny, że myślała, że stanie jej serce. Natychmiast uświadomiła sobie, że nadszedł dzień spłaty jej rachunków.
- Sara Midnight – powiedział. - Ty nie umrzesz.
Nagle, śmierć wydawała się być rozkoszą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz